• Grupa PINO
  • Prv.pl
  • Patrz.pl
  • Jpg.pl
  • Blogi.pl
  • Slajdzik.pl
  • Tujest.pl
  • Moblo.pl
  • Jak.pl
  • Logowanie
  • Rejestracja

KWIATOSTANY

Kiedyś zjem o jedną pestkę słonecznika za dużo i zamienię się w piękny kwiat.

Strony

  • Strona główna
  • Księga gości

Archiwum

  • Styczeń 2024
  • Grudzień 2023
  • Listopad 2023
  • Październik 2023
  • Wrzesień 2023
  • Czerwiec 2023
  • Luty 2023
  • Styczeń 2023
  • Październik 2022
  • Sierpień 2022
  • Czerwiec 2022

Najnowsze wpisy, strona 2


< 1 2 3 4 >

Koziołek i taboret

Gdyby ktoś mówił o mojej przyjaciółce przez telefon, to wydaję mi się, że brzmiałoby to mniej więcej tak:

— Ale ona nadziała się na taboret… No stała na nim i jadła kanapkę, a tu naraz wielki huk… Tak powiedziała, też się zastanawiam po co w ogóle stawała na tym taborecie. Taka już chyba po prostu jest, że zamiast siedzieć to stoi, a zamiast w te, to we wte idzie. Ale to wystarczy na nią spojrzeć, żeby zrozumieć sens tego zjawiska. Stoi taka na stacji, na tablicy losowo: Lublin, Wałbrzych, Płock, Gdynia, Gdańsk, Sopot, Częstochowa, Kielce- niepotrzebne skreślić. Ubrana w skórzany płaszcz, z wielką futrzaną czapą na głowie, spod której wiją się jej pukle włosów. Tak się mówi czasem, że ktoś ma iskrę, błysk w oku, można powiedzieć, że to taka nasza polska Janis Joplin, tylko ładniejsza. Ah no i najważniejsze! Ma walizkę, skórzaną, taką z jedną rączką… Co ona tam ma, pytasz? Też bym chciała wiedzieć. 

Z tą walizką, to się tak podobno zaczęło, że one, wiesz te przyjaciółki od serca, co się ponoć znają od urodzenia, ni z stąd ni zowąd wyruszyły w podróż. I z czasem okazało się, że to nie będzie taka podróż z punktu A do punktu B, nawet nie miała być w linii prostej, One jakoś tak wielowymiarowo podróżują właśnie z tą walizką, coś mówią na okrągło o drodze mentalnej i fizycznej, że niby kobiety w podróży. Tak to sobie wymyśliły… 

Wiesz mi się wydaje, że one się już nigdy nie zatrzymają. Ale wracając do Niej…

Włożyli jej sączek w tę ranę, więc była przez chwilę jak brzoza. A z liści brzozy można zrobić napar i stosować w celach wzmacniających i odkażających i ona to wie! Powiedziałaby Ci, nawet jakby nikt nie pytał. Ona Ci może w ogóle bardzo dużo powiedzieć. Na przykład, że świat zaczął się w Świętokrzyskim, bo tam tetrapod z epoki Devonu pierwszy raz wyszedł na ląd, albo że w Ludyni jest zachowany drewniany dworek z XVIII wieku, a w nim drzwi, które ponoć kiedyś otwierał Kościuszko, albo czemu czujesz się tak, a nie inaczej. Coś ma takiego w sobie, że łatwo jej przychodzi gruntowanie innych. 

Wiesz co ona jeszcze robi? Zostawia swoich przyjaciół w mieszkaniu na cały dzień i leci załatwiać swoje sprawy. Mówi Ci: masz tu klucze, weź sobie kąpiel, ręcznik wisi na drzwiach, a w lodówce masz hummus i chlebek grecki. Horyzontalna troska, tak to się chyba teraz mówi. 

Albo Ci wyśle wiadomość: „czy czujesz się bosko?” Nie, czy dobrze wszystko, albo czy w porządku, tylko czy bosko! No przecież to dużo mówi o człowieku, jak zadaje takie pytania.

 

Trochę się z niej teraz śmieją, że gdyby koziołek nie skakał, to by się na taboret nie nadział. Albo, że lekarz na SORze przepisał ziółka na rozluźnienie i stres, żeby pacjentka wreszcie wyjęła sobie tego kija z dupy, tak kolokwialnie mówiąc. 

 

Teraz już jest lepiej, trochę sobie kuśtyka, z pewnością omija taborety, chociaż nie, znając ją to pewnie z premedytacją teraz na wszystkich staje.

W każdym razie mają z tą drugą wspólnego wroga, bo ta druga raz sobie o taboret rozbiła głowę. Wtedy się śmiały, że przez powstałą dziurę wypadły wszystkie zmartwienia i smutki, a ranę trzeba było szybko szyć, żeby przypadkiem niektóre przykrości nie próbowały wrócić. One w ogóle się dużo śmieją…

Ale dobrze, bo co mają płakać? Podróżują sobie we dwie, czują się bosko, co tu dużo mówić: Bon voyage dziewczyny! Grunt by się nigdy nie zatrzymały...

05 października 2022   Dodaj komentarz

Maliny

Ortalionowe dresy, koszulka z nadrukiem wyciągnięta z szuflady umownie przypisanej do mojego wujka, chustka w groszki, przewiązana niedbale na głowie. Jeszcze buty… biorę te z garażu, rozmiarem najbardziej zbliżone do mojego, trochę przyduże- białe tenisówki, wiązane na podwójną kokardkę. Materiałowe rękawiczki w różowe kwiatki, które leżą na parapecie od strony podwórza - „weź te, bo tamte niebieskie mają dziurę na środkowym palcu prawej ręki. Weź tu, od tej strony, aż do końca, powyrywaj te trawy tylko, tak żeby chociaż te krzaczki odżyły, ja później pograbię, tu powyrywaj, tak o, a potem popada i odżyją”.

 

Zabieram się do pracy. Bolą mnie palce i lędźwie, pot spływa mi po skroniach, kiedy to siłuję się naturą. Nie jestem zaskoczona, że ta jest silniejsza ode mnie, nie chciałabym żeby było inaczej. Skupiam się na poczuciu własnej sprawczości: czemu akurat do mnie należy podjęcie decyzji, co jest chwastem, a co nie? Co trzeba wyrwać, co nie może zajmować miejsca w roślinnej przestrzeni? Czuję w tym momencie niechęć do mojego człowieczeństwa, że to mi przyszło dyktować porządek, niczym sędzina tego co potrzebne i zbędne. Jestem jak macocha natury. 

 

Od wykonywanej pracy odciąga mnie moja ciekawość. Przyglądam się wyrwanym korzeniom, białym żyłom ziemi, z których kapie jeszcze ziemista krew, robakom, wijącym się w popłochu, zszokowanych tym nagłym poderwaniem do góry i, jak to mam nomen omen w naturze, szukam zależności, bo te maliny to podwaliny naszej rodziny.

 

Wchodzę na antresolę mieszkania na Bemowie, wychylam głowę na balkon babcinego mieszkania na Krępowieckiego, wślizguję się do wilgotnego garażu w Sadolesiu, a tam rzędy gąsiorów. Wielkie, szklane w plastikowych, dopasowanych koszach ochronnych, z kawałkiem płótna na szyjce. Już czuję ten znajomy zapach zgazowanych owoców w procesie fermentacji, ten słodki smak czystej ambrozji: soku malinowego. Do czarnej herbaty na chorobę, rozcieńczony wodą na upalne dni, do polania niedzielnych omletów, w każdej formie jest idealny. Kiedyś było po sto litrów soku na każdą rodzinę, nikt sobie na żałował, rozdawaliśmy sok w prezencie w ciemnozielonych butelkach przewiązanych wstążkami, żeby inni też mogli poczuć to dobro w płynie. Żyliśmy w malinowym dobrobycie.

 

Od 2009 roku maliny już nie rosną. Potrzeba zmusiła nas do przerzucenia się na sok winogronowy, z winorośli ze stodoły. Raptem kilka lichych butelek, albo słoików pochowanych w najgłębszych zakamarkach szafek, zarezerwowanych dla chorych, albo dla tych, którzy muszą mieć czym popić tran. Nie rosną, a ta sama piecza, nie rosną, a to samo nawodnienie, te same czarnoziemy, to samo pielenie. To stanie z wężem po trzy minuty nad każdym krzakiem, choć tną komary, ale trzeba przed zmrokiem, kiedy słońce już nie praży, bo inaczej nie idzie wytrzymać.

 

Pograbić nie ma komu, robić nie ma komu, bo Ci, co robili, już odeszli. „Alusiu, pamiętaj, żeby dbać o malinki, niech będą na sok dla dzieci, żeby dzieci zawsze miały sok”. Moje wspomnienia są zawsze „bardziej”: bardziej kolorowe, bardziej intensywne. Myślałam, że to ogólna specyfika wspomnień z dzieciństwa, ale nie. Brakuje tych rąk, którym chciało się barwić mój świat. Kiedyś było bardziej, więcej, mocniej, jakoś tak prawdziwiej, a dorastanie niezabarwione kolorem soku malinowego jest szare. 

 

Wracam na ziemię z mojej sentymentalno-nostalgicznej podróży, ale nie na długo, bo zaraz znów wbijam się w moje ulubione rejestry fantazji i nadmiernej analizy przestrzeni.  

 

Stoję, płaczę, łzy lecą mi po policzkach. Światło zachodzącego słońca łapie każdą kroplę, zatrzymuje je w ponadczasowej chwili, towarzyszy im w tej drodze po mojej twarzy, z kącika oka, przez zakole nozdrzy, aż po krawędź żuchwy, aż potoczą się w ziemię, dorzucając swoje parę groszy do użyźnienia gleby. 

Proszę P. o jedną piosenkę specjalnie do pielenia malin, P. wysyła Kate Bush: „Oh to be in love”. On jest, ja mogę sobie tylko pomarzyć. Dalej Nick Cave śpiewa, że weźmie mnie w swoje ramiona, wkładam jego słowa w usta mojego aktualnego zauroczenia. Każda kolejna piosenka oddala mnie od powierzonego zadania, bo zatrzymuję się i patrzę na otaczający mnie sad, na te moje jabłonki, po których się wspinałam, na tę bramę, za którą są już tylko bagna i mokradła, ale też kaczeńce i bociany. Na leszczynę, która szeleści na wietrze, a z każdym spojrzeniem w jej stronę czuję soczysty smak orzechów i świeży miąższ, to rozdzielanie zębami orzecha na pół i zgłębienie wyczuwalne językiem z delikatnie gorzką brązową skórką na zewnątrz. 

Odczuwam dalej, teraz obserwuję wiatr. Odsuwa ode mnie źdźbła traw, kołyszę się razem z nimi. Zaczynamy tańczyć, przejmuję prowadzenie i w rytm muzyki wyrywam korzenie. Następuje zmiana partnerów i teraz wiatr tańczy ze słońcem, razem ogarniają sobą przestrzeń, a ja stoję z boku i chłonę. Robię fotografie pamięciowe, wciskam je w przegródki mojej prywatnej kartoteki zachodów. Cieszę się, że dane było mi doświadczyć tej szczególnej impresji w scenerii nadbużańskiej krainy, gdzieś pomiędzy Mazowszem a Podlasiem, gdzie ze szczytu mojej ulubionej czereśni mogę zobaczyć sąsiednie wsie płasko rozłożone aż po horyzont.

 

Tańczę, płaczę, myślę, obserwuję, analizuję, a słońce już zaszło i idzie noc, czas usiąść na werandzie z kieliszkiem domowego wina i to wszystko spisać.

 

„No ładnie zrobiłaś, super, trzeba robić, ja jutro tu pograbię, kawałeczek tu mi jeszcze jutro zrobisz, te krzaczki tam, a potem popada i odżyją…”

15 sierpnia 2022   Komentarze (1)

Cerowanie serca

 

Zawsze lubiłam szyć, haftować, dziergać, słowem tworzyć przeróże robótki ręczne. Inne dzieci mówiły, że będą strażakami, aktorami albo astronautami, a ja konsekwentnie powtarzałam, że będę krawcową. Fachu uczyła mnie mama, dziergałam sobie przeróżne kominy i szaliki, tak długie, że zakrywały całe moje nogi. Często robótkowanie pochłaniało mnie na tyle, że przekraczałam wcześniej zaplanowane limity danego projektu. Wchodząc w pewnego rodzaju trans, nie chciałam przestawać, sam efekt końcowy był nieistotny. Chodziło mi przede wszystkim o ten niekontrolowany proces tworzenia. Topiłam się w tych moich szalikach ⎻ rzekach włóczki z domieszką moheru. Popęd do tworzenia przekładał się też na moje życie codzienne. Każdą dziurkę, każdą szparkę chciałam zacerować, naprawić, zachowując tym samym pozorną ciągłość jej pierwotnego stanu. Ale każda moja ingerencja zostawiała po sobie ewidentny ślad, może nawet skazę ⎼ tu nierówny szew, tam zgubione oczko. Brakowało mi dokładności, lub bardziej chęci dążenia do perfekcji.

Rozprute podczas przechodzenia przez płot spodnie, oderwany guzik od sweterka po babci, krzywo ucięta sukienka przerobiona na spódnicę na chwilę przed wyjściem z domu ⎻ prowadziłam swój mały warsztat modyfikacyjny. Zawsze na oko, intuicyjnie, z użyciem nożyczek do papieru i starych nici trzymanych w srebrnym pudełku po wedlowskich czekoladkach.

Umiejętność szycia okazała się być jednak bardzo przydatną pasją, bo wychodzi na to, że pruć mogą się nie tylko tkaniny. Seria pewnych bolesnych, ale nieuniknionych zdarzeń zmusiła mnie do podjęcia się bardzo istotnego projektu, przyszło mi bowiem zacerować własne serce. Do takiego serca, tak brutalnie rozdartego i postrzępionego, trzeba podejść z dużą dozą cierpliwości, jednak kiedy dziura pojawia się niespodziewanie, pierwszym odruchem może być poprowadzenie szybkiej fastrygi. Szew na pętelkę, zrobiony naprędce, po to tylko, by jak najszybciej zatamować krwawienie. Nie ma to w sobie nic z trwałości, bo nitka ciągle się rwie i wystarczy jedno szarpnięcie, by cała krucha konstrukcja się rozpadła. A błony serca stają się osłabione od tego ciągłego prucia. Dopiero po pierwszym szoku, przerażeniu, że może zabraknie mi materiałów, umiejętności, że nić będzie za słaba, igła zbyt tępa, by poradzić sobie z tą życiową kreacją, nadchodzi czas na rozpisanie planu, na zrobienie wykroju, narysowanie kawałkiem mydła albo kredy linii, przez które przejdzie przeszycie. To tym samym czas na wstępne naznaczenie miejsca blizny.

Jak już ma się plan działania, można się wziąć do roboty, krok po kroku. Okazuje się, że istnieje wiele metod na cerowanie serca. Można tak jak radzą matki i babcie, tradycyjnymi ściegami, z dużą cierpliwością i dokładnością, bo rzecz ma się trzymać i służyć na lata. Można innowacyjnie, nowymi technikami, jak radzą koleżanki rówieśniczki. Ja zaczęłam od szwu wewnętrznego. To ten najmocniejszy, zbierający nawet najgrubsze tkaniny. Często jest czasochłonny, bo jego trwałość wynika z precyzji wykonania. Nie można się spieszyć, czas jest tutaj wyznacznikiem dobrej techniki. Szew wewnętrzny to podwaliny, niezbędna baza dająca mi poczucie stabilności. Ale czasem coś idzie nie tak, czasem źle to wszystko wygląda, trzeba od nowa. Wtedy w ruch idzie rozpruwacz, albo tak zwana prujka. Dosłowna autodestrukcja, zniszczenie całej dotychczasowej pracy, zagubienie, bo wszystko jest na widoku, rozregulowane, w stanie przejściowym. Wówczas na ratunek przychodzi niezawodny szew pomocniczy; wiele bliskich mi rąk trzyma igłę razem ze mną, asekuruje ścieżkę linii, umacniając konstrukcję, ratuje przed jej ponownym zawaleniem. Szycie staje się pracą zbiorową. I dopiero na końcu dorzucam szew ozdobny, krzyżykowy, łańcuszkowy albo mereżkę. To on będzie widoczny dla całego świata ⎻ tutaj prezentacja ma ogromne znaczenie i to już w mojej gestii, żebym go pięknie poprowadziła. Jest równie ważny, bo jest pierwszą zewnętrzną warstwą, a tym samym zwieńczeniem tych niezliczonych przeszyć robionych metodą prób i błędów i pokłutych igłą palców. 

Wydaje mi się, że w pewnym sensie spełniłam to dziecięce marzenie i zostałam krawcową. Tyle że zamiast materiałów zszywam moje myśli, tworzę kreacje literackie. Czasem korzystam ze stylistycznych krojów i szablonów, czasem improwizuję. Krawieckie burdy to moje ulubione książki, filmy, muzyka. Wyszywam sobie powoli moje życie nitką doświadczeń. I wyszło mi z tego takie serce, z fastrygą, ze szwem pomocniczym, tym najmocniejszym wewnętrznym i ozdobnym krzyżykowym. Moja mama zawsze mi powtarzała, że druga strona moich robótek musi być równie schludna, co ta, którą wszyscy widzą. Wiem, że chodziło jej o pielęgnowanie we mnie dbałości o szczegóły i całokształt, ale jeśli już mam podsumować mój krawiecko-życiowy warsztat, to ja lubię te moje wystające nitki, te nierówne szwy i pogubione oczka. A jak jeszcze kiedyś popruje mi się serce, to przynajmniej będę miała już gotowy wykrój jego naprawy.

 

 

 

 

28 czerwca 2022   Dodaj komentarz

O obserwacji interesownej

Zawsze pod ręką muszę mieć zeszyt. Myśli przychodzą i przepadają mi bardzo szybko i jak odpowiednio wcześniej ich nie uwiecznię, znikną bezpowrotnie, albo gorzej, zamienią się w coś, co kiedyś mogło być dobrą książką. Nie zliczę ile razy miałam przygotowane pierwsze zdania tych moich niedokonanych książek: krótkie zdania, raczej stwierdzające fakty, delikatnie wprowadzające czytelnika w przewidziany klimat. I tak tkwię w tej swojej niewydarzonej literaturze. Wynikają z tego jednak pewne nawyki, stosowane na zapas, jakby coś mi się niespodziewanie odwidziało. Tym właśnie sposobem nałogowo obserwuję ludzi. Robię to jednak w sposób perfidnie interesowny. 

 

Raz siedziałam z tyłu dusznej sali w zachodnim skrzydle Sorbony. Monsieur Morriset wbiegł do sali spóźniony, rzucając przelotne spojrzenie na zgromadzonych, zaczął pośpiesznie wyciągać zawartość swojej aktówki. Był wysoki, chudy, patykowaty wręcz, w kwiecistej koszuli i spodniach w kratę. Rzadkie, falowane włosy spiął w niskiego kucyka, na czubku głowy prześwitywała mu łysinka. Jeszcze rozkładając materiały i podłączając sprzęt, zaczął prowadzić swój wykład o Walterze Benjaminie i dziele sztuki w epoce mechanicznej reprodukcji. Od razu zapisałam sobie w myślach jego wygląd, jego postura, sposób poruszania się i mówienia miały idealny zestaw cech do opisania jakiegoś przyszłego bohatera. Takich ludzi trzeba zapamiętywać i potem na własny użytek przeglądać jak katalog i tworzyć ludzkie zestawy na kształt potrzebnych bohaterów literackich. Potem już tylko Ty wiesz, że główny bohater ma nos twojego profesora, chód sąsiada z piętra niżej, a styl palenia papierosa jak zmanierowany student zaobserwowany parę dni temu w kawiarni. 

 

Z obserwacji ludzi można też wygrzebać coś dla siebie. Dziewczyna, zauważona ostatnio przeze mnie w tramwaju, tak pięknie patrzyła przez okno. Wędrowała wzrokiem po zmieniających się obrazach, mając lekko zmrużone oczy, tak żeby wyłapać jak najwiecej szczegółów mijanych scen. Słońce  otulało jej ciało, cienie malowały obrazy na jej twarzy, a wiatr wpadający przez uchylone okno, targał jej jasne włosy. Uchwycona w takiej chwili wydawała mi się najpiękniejszą istotą na świecie. Zwykła scena jawiła mi się jako magiczne zjawisko. I to mi się udzieliło, od razu też mi się zachciało tak pięknie patrzeć przez okno, z nadzieją, że teraz ja z kolei będę obserwowana i krąg się zatoczy. 

 

Jednak ostatnio zauważyłam też u siebie inny typ obserwowania. Jest to obserwacja tak zwana zbiorowa, bardzo podatna na typowanie ludzi w kategorie. Złapałam się na takiej mimowolnej obserwacji przy okazji siedzenia na plaży w Hadze. Mijani ludzie wyglądali jak statyści, podstawieni przez życie w roli reżysera codzienności. Robili wszystkie ludzkie czynności plażowe, ale jakoś tak zbyt poprawnie, zbyt szablonowo. Okazuje się, że można zbyt naturalnie rzucać psu piłkę, by ten zbyt naturalnie po nią pobiegł, merdając ogonem z wywalonym jęzorem. Można zbyt naturalnie schnąć na ręczniku po kąpieli w morzu, obserwując zachodzące słońce. Słowem, można zbyt naturalnie być w świecie. Przez taki moment odrealnienia, aż się człowiek zaczyna zastanawiać, czy aby przypadkiem nie żyje w symulacji.

 

 

I tak mi się finalnie wydaje, że dobra pisarka musi być przede wszystkim czujną obserwatorką, nie tylko zewnętrzną, ale przede wszystkim wewnętrzną. Musi obserwować, a następnie analizować swoje odczucia wobec danej rzeczy. Myślę teraz o moich ulubionych obserwatorkach: o Krall, o Didion, o ich wnikliwych oczach, które odbijają wszystkie słowa wyobrażone, usłyszane, powiedziane. One patrzą i słuchają, ale w sposób jednostronny, nie słychać ich odpowiedzi, tylko obserwacje przelane na papier.

Więc jak już mam uchwycić jakąś myśl, to niech będzie to ta, że obserwacja napędza literaturę, moją przynajmniej.

 

19 czerwca 2022   Dodaj komentarz

Utracone bażanty

We wczesnych latach dwutysięcznych, u mnie na Bemowie za płotem było suche pole, a na nim chuda sosna i szopa, w której spali bezdomni. Ale przede wszystkim po tym polu chodziły bażanty, a ja rzucałam w nie szyszkami i strzelałam kapslami z balkonu. A potem nagle wyrósł blok, jeden po drugim i od tego czasu mogłam z balkonu już tylko oglądać telewizję u sąsiadów z naprzeciwka. Zabrali mi horyzont, który kończył się na oddalonym o 850 metrów dalej Wola Parku, zabrali mi słońce i zbudowali osiedle na grobie mojego chomika. Już nie było szyszek, nie było sosny, a przede wszystkim nie było już bażantów. 

 

Była za to choroba, ale to nic, to nic poważnego, bo wszystko działało tak jak wcześniej. Jest obiad na stole, jest warkocz zapleciony, są atrakcje w weekendy, Są długie, blond włosy, a nagle ich nie ma. Jest łysa głowa, ale zakryta chusteczką w czerwoną kratkę, jest leżące, omdlone ciało na podłodze łazienki, ale są też zabawy z pieskiem i spacery do parku. I to wszystkie takie wyważone, żeby przez przypadek nie połączyć kropek, żeby nie wiedzieć jaki może być finał, jak za szybą. To już wtedy było jak przez mgłę.

 

Czasem myślę, że to sprawiło, że nic nie jest dla mnie poważne. Ułuda tworzyła iluzję kontroli. To była tylko choroba, to mogła być tylko śmierć, to będzie tylko życie. W przypadku tego ostatniego z „tylko” zrobiło się „aż”. Bowiem trzeba wiedzieć, że moja mama dogadała się z Panem Bogiem. Nie znam szczegółów tej umowy, ale stawka musiała być wysoka. Odkąd wyzdrowiała, wszystko zaczęło się układać, wbrew, częstej w tej sytuacji, kolei rzeczy. Staliśmy się czymś na wzór rodziny wybranej. Mama dostaje znaki w różnych formach, zwykle pod postacią serca, słońca albo motyla. O wszystkich ważnych rzeczach wie z wyprzedzeniem, zanim zdążą się przyziemnie wydarzyć. Więc jak do mamy przyjdą Anioły, to już wiadomo, że wszystko się ułoży. 

 

Pierwszy znak, że to będzie jednak życie, a nie śmierć, dostała ode mnie. Jej Anioły włączyły nieświadomą mnie w swój ciąg przyczynowo-skutkowy. Narysowały moją ręką wielkie słońce, które wręczyłam mamie po moim powrocie ze szkoły, a jej powrocie od lekarza. 

 

Zabrane słońce zostało zwrócone na kartce papieru, tylko po bażantach ani śladu. Gdzie się przeniosły, jak zbudowali osiedle? Bażanty to ptaki o niesamowitej zdolności adaptacyjnej. Adaptacja środowiskowa, adaptacja klimatyczna, adaptacja kontekstowa. Bażant to mój ptak kontekstowy, bo razem z suchym polem, chudą sosną i szyszkami tworzyły przedsmak życia. To równocześnie paradoksalnie moje ostatnie prawdziwe przeżycie. Później już wszystko było rozcieńczone, na niby. Życie jawiło mi się tylko tak, jakby mogło wyglądać, jakby mogło smakować, jak za szybą, jak przez mgłę. 

 

***

 

Słownik mitycznej symboliki zwierząt zaznacza, że w kulturze japońskiej bażanty łączone są z boginią słońca Amaterasu, jako symbol miłości macierzyńskiej i troski.

Myślę, że ta puenta to nagroda Aniołów za moje pośrednictwo w przekazywaniu dobrej wieści. Że to zwrócone słońce, bażant, mama, to wszystko finalnie miało swój sens. 

 

I tylko jeszcze śnią mi się czasem te moje utracone bażanty. Te moje ostatnie beztroskie chwile prawdziwego bycia w świecie.

 

19 czerwca 2022   Dodaj komentarz
< 1 2 3 4 >
Kwiatostany | Blogi