Cerowanie serca
Zawsze lubiłam szyć, haftować, dziergać, słowem tworzyć przeróże robótki ręczne. Inne dzieci mówiły, że będą strażakami, aktorami albo astronautami, a ja konsekwentnie powtarzałam, że będę krawcową. Fachu uczyła mnie mama, dziergałam sobie przeróżne kominy i szaliki, tak długie, że zakrywały całe moje nogi. Często robótkowanie pochłaniało mnie na tyle, że przekraczałam wcześniej zaplanowane limity danego projektu. Wchodząc w pewnego rodzaju trans, nie chciałam przestawać, sam efekt końcowy był nieistotny. Chodziło mi przede wszystkim o ten niekontrolowany proces tworzenia. Topiłam się w tych moich szalikach ⎻ rzekach włóczki z domieszką moheru. Popęd do tworzenia przekładał się też na moje życie codzienne. Każdą dziurkę, każdą szparkę chciałam zacerować, naprawić, zachowując tym samym pozorną ciągłość jej pierwotnego stanu. Ale każda moja ingerencja zostawiała po sobie ewidentny ślad, może nawet skazę ⎼ tu nierówny szew, tam zgubione oczko. Brakowało mi dokładności, lub bardziej chęci dążenia do perfekcji.
Rozprute podczas przechodzenia przez płot spodnie, oderwany guzik od sweterka po babci, krzywo ucięta sukienka przerobiona na spódnicę na chwilę przed wyjściem z domu ⎻ prowadziłam swój mały warsztat modyfikacyjny. Zawsze na oko, intuicyjnie, z użyciem nożyczek do papieru i starych nici trzymanych w srebrnym pudełku po wedlowskich czekoladkach.
Umiejętność szycia okazała się być jednak bardzo przydatną pasją, bo wychodzi na to, że pruć mogą się nie tylko tkaniny. Seria pewnych bolesnych, ale nieuniknionych zdarzeń zmusiła mnie do podjęcia się bardzo istotnego projektu, przyszło mi bowiem zacerować własne serce. Do takiego serca, tak brutalnie rozdartego i postrzępionego, trzeba podejść z dużą dozą cierpliwości, jednak kiedy dziura pojawia się niespodziewanie, pierwszym odruchem może być poprowadzenie szybkiej fastrygi. Szew na pętelkę, zrobiony naprędce, po to tylko, by jak najszybciej zatamować krwawienie. Nie ma to w sobie nic z trwałości, bo nitka ciągle się rwie i wystarczy jedno szarpnięcie, by cała krucha konstrukcja się rozpadła. A błony serca stają się osłabione od tego ciągłego prucia. Dopiero po pierwszym szoku, przerażeniu, że może zabraknie mi materiałów, umiejętności, że nić będzie za słaba, igła zbyt tępa, by poradzić sobie z tą życiową kreacją, nadchodzi czas na rozpisanie planu, na zrobienie wykroju, narysowanie kawałkiem mydła albo kredy linii, przez które przejdzie przeszycie. To tym samym czas na wstępne naznaczenie miejsca blizny.
Jak już ma się plan działania, można się wziąć do roboty, krok po kroku. Okazuje się, że istnieje wiele metod na cerowanie serca. Można tak jak radzą matki i babcie, tradycyjnymi ściegami, z dużą cierpliwością i dokładnością, bo rzecz ma się trzymać i służyć na lata. Można innowacyjnie, nowymi technikami, jak radzą koleżanki rówieśniczki. Ja zaczęłam od szwu wewnętrznego. To ten najmocniejszy, zbierający nawet najgrubsze tkaniny. Często jest czasochłonny, bo jego trwałość wynika z precyzji wykonania. Nie można się spieszyć, czas jest tutaj wyznacznikiem dobrej techniki. Szew wewnętrzny to podwaliny, niezbędna baza dająca mi poczucie stabilności. Ale czasem coś idzie nie tak, czasem źle to wszystko wygląda, trzeba od nowa. Wtedy w ruch idzie rozpruwacz, albo tak zwana prujka. Dosłowna autodestrukcja, zniszczenie całej dotychczasowej pracy, zagubienie, bo wszystko jest na widoku, rozregulowane, w stanie przejściowym. Wówczas na ratunek przychodzi niezawodny szew pomocniczy; wiele bliskich mi rąk trzyma igłę razem ze mną, asekuruje ścieżkę linii, umacniając konstrukcję, ratuje przed jej ponownym zawaleniem. Szycie staje się pracą zbiorową. I dopiero na końcu dorzucam szew ozdobny, krzyżykowy, łańcuszkowy albo mereżkę. To on będzie widoczny dla całego świata ⎻ tutaj prezentacja ma ogromne znaczenie i to już w mojej gestii, żebym go pięknie poprowadziła. Jest równie ważny, bo jest pierwszą zewnętrzną warstwą, a tym samym zwieńczeniem tych niezliczonych przeszyć robionych metodą prób i błędów i pokłutych igłą palców.
Wydaje mi się, że w pewnym sensie spełniłam to dziecięce marzenie i zostałam krawcową. Tyle że zamiast materiałów zszywam moje myśli, tworzę kreacje literackie. Czasem korzystam ze stylistycznych krojów i szablonów, czasem improwizuję. Krawieckie burdy to moje ulubione książki, filmy, muzyka. Wyszywam sobie powoli moje życie nitką doświadczeń. I wyszło mi z tego takie serce, z fastrygą, ze szwem pomocniczym, tym najmocniejszym wewnętrznym i ozdobnym krzyżykowym. Moja mama zawsze mi powtarzała, że druga strona moich robótek musi być równie schludna, co ta, którą wszyscy widzą. Wiem, że chodziło jej o pielęgnowanie we mnie dbałości o szczegóły i całokształt, ale jeśli już mam podsumować mój krawiecko-życiowy warsztat, to ja lubię te moje wystające nitki, te nierówne szwy i pogubione oczka. A jak jeszcze kiedyś popruje mi się serce, to przynajmniej będę miała już gotowy wykrój jego naprawy.
Dodaj komentarz