• Grupa PINO
  • Prv.pl
  • Patrz.pl
  • Jpg.pl
  • Blogi.pl
  • Slajdzik.pl
  • Tujest.pl
  • Moblo.pl
  • Jak.pl
  • Logowanie
  • Rejestracja

KWIATOSTANY

Kiedyś zjem o jedną pestkę słonecznika za dużo i zamienię się w piękny kwiat.

Strony

  • Strona główna
  • Księga gości

Archiwum

  • Styczeń 2024
  • Grudzień 2023
  • Listopad 2023
  • Październik 2023
  • Wrzesień 2023
  • Czerwiec 2023
  • Luty 2023
  • Styczeń 2023
  • Październik 2022
  • Sierpień 2022
  • Czerwiec 2022

Archiwum czerwiec 2022


< 1 2 >

Cerowanie serca

 

Zawsze lubiłam szyć, haftować, dziergać, słowem tworzyć przeróże robótki ręczne. Inne dzieci mówiły, że będą strażakami, aktorami albo astronautami, a ja konsekwentnie powtarzałam, że będę krawcową. Fachu uczyła mnie mama, dziergałam sobie przeróżne kominy i szaliki, tak długie, że zakrywały całe moje nogi. Często robótkowanie pochłaniało mnie na tyle, że przekraczałam wcześniej zaplanowane limity danego projektu. Wchodząc w pewnego rodzaju trans, nie chciałam przestawać, sam efekt końcowy był nieistotny. Chodziło mi przede wszystkim o ten niekontrolowany proces tworzenia. Topiłam się w tych moich szalikach ⎻ rzekach włóczki z domieszką moheru. Popęd do tworzenia przekładał się też na moje życie codzienne. Każdą dziurkę, każdą szparkę chciałam zacerować, naprawić, zachowując tym samym pozorną ciągłość jej pierwotnego stanu. Ale każda moja ingerencja zostawiała po sobie ewidentny ślad, może nawet skazę ⎼ tu nierówny szew, tam zgubione oczko. Brakowało mi dokładności, lub bardziej chęci dążenia do perfekcji.

Rozprute podczas przechodzenia przez płot spodnie, oderwany guzik od sweterka po babci, krzywo ucięta sukienka przerobiona na spódnicę na chwilę przed wyjściem z domu ⎻ prowadziłam swój mały warsztat modyfikacyjny. Zawsze na oko, intuicyjnie, z użyciem nożyczek do papieru i starych nici trzymanych w srebrnym pudełku po wedlowskich czekoladkach.

Umiejętność szycia okazała się być jednak bardzo przydatną pasją, bo wychodzi na to, że pruć mogą się nie tylko tkaniny. Seria pewnych bolesnych, ale nieuniknionych zdarzeń zmusiła mnie do podjęcia się bardzo istotnego projektu, przyszło mi bowiem zacerować własne serce. Do takiego serca, tak brutalnie rozdartego i postrzępionego, trzeba podejść z dużą dozą cierpliwości, jednak kiedy dziura pojawia się niespodziewanie, pierwszym odruchem może być poprowadzenie szybkiej fastrygi. Szew na pętelkę, zrobiony naprędce, po to tylko, by jak najszybciej zatamować krwawienie. Nie ma to w sobie nic z trwałości, bo nitka ciągle się rwie i wystarczy jedno szarpnięcie, by cała krucha konstrukcja się rozpadła. A błony serca stają się osłabione od tego ciągłego prucia. Dopiero po pierwszym szoku, przerażeniu, że może zabraknie mi materiałów, umiejętności, że nić będzie za słaba, igła zbyt tępa, by poradzić sobie z tą życiową kreacją, nadchodzi czas na rozpisanie planu, na zrobienie wykroju, narysowanie kawałkiem mydła albo kredy linii, przez które przejdzie przeszycie. To tym samym czas na wstępne naznaczenie miejsca blizny.

Jak już ma się plan działania, można się wziąć do roboty, krok po kroku. Okazuje się, że istnieje wiele metod na cerowanie serca. Można tak jak radzą matki i babcie, tradycyjnymi ściegami, z dużą cierpliwością i dokładnością, bo rzecz ma się trzymać i służyć na lata. Można innowacyjnie, nowymi technikami, jak radzą koleżanki rówieśniczki. Ja zaczęłam od szwu wewnętrznego. To ten najmocniejszy, zbierający nawet najgrubsze tkaniny. Często jest czasochłonny, bo jego trwałość wynika z precyzji wykonania. Nie można się spieszyć, czas jest tutaj wyznacznikiem dobrej techniki. Szew wewnętrzny to podwaliny, niezbędna baza dająca mi poczucie stabilności. Ale czasem coś idzie nie tak, czasem źle to wszystko wygląda, trzeba od nowa. Wtedy w ruch idzie rozpruwacz, albo tak zwana prujka. Dosłowna autodestrukcja, zniszczenie całej dotychczasowej pracy, zagubienie, bo wszystko jest na widoku, rozregulowane, w stanie przejściowym. Wówczas na ratunek przychodzi niezawodny szew pomocniczy; wiele bliskich mi rąk trzyma igłę razem ze mną, asekuruje ścieżkę linii, umacniając konstrukcję, ratuje przed jej ponownym zawaleniem. Szycie staje się pracą zbiorową. I dopiero na końcu dorzucam szew ozdobny, krzyżykowy, łańcuszkowy albo mereżkę. To on będzie widoczny dla całego świata ⎻ tutaj prezentacja ma ogromne znaczenie i to już w mojej gestii, żebym go pięknie poprowadziła. Jest równie ważny, bo jest pierwszą zewnętrzną warstwą, a tym samym zwieńczeniem tych niezliczonych przeszyć robionych metodą prób i błędów i pokłutych igłą palców. 

Wydaje mi się, że w pewnym sensie spełniłam to dziecięce marzenie i zostałam krawcową. Tyle że zamiast materiałów zszywam moje myśli, tworzę kreacje literackie. Czasem korzystam ze stylistycznych krojów i szablonów, czasem improwizuję. Krawieckie burdy to moje ulubione książki, filmy, muzyka. Wyszywam sobie powoli moje życie nitką doświadczeń. I wyszło mi z tego takie serce, z fastrygą, ze szwem pomocniczym, tym najmocniejszym wewnętrznym i ozdobnym krzyżykowym. Moja mama zawsze mi powtarzała, że druga strona moich robótek musi być równie schludna, co ta, którą wszyscy widzą. Wiem, że chodziło jej o pielęgnowanie we mnie dbałości o szczegóły i całokształt, ale jeśli już mam podsumować mój krawiecko-życiowy warsztat, to ja lubię te moje wystające nitki, te nierówne szwy i pogubione oczka. A jak jeszcze kiedyś popruje mi się serce, to przynajmniej będę miała już gotowy wykrój jego naprawy.

 

 

 

 

28 czerwca 2022   Dodaj komentarz

O obserwacji interesownej

Zawsze pod ręką muszę mieć zeszyt. Myśli przychodzą i przepadają mi bardzo szybko i jak odpowiednio wcześniej ich nie uwiecznię, znikną bezpowrotnie, albo gorzej, zamienią się w coś, co kiedyś mogło być dobrą książką. Nie zliczę ile razy miałam przygotowane pierwsze zdania tych moich niedokonanych książek: krótkie zdania, raczej stwierdzające fakty, delikatnie wprowadzające czytelnika w przewidziany klimat. I tak tkwię w tej swojej niewydarzonej literaturze. Wynikają z tego jednak pewne nawyki, stosowane na zapas, jakby coś mi się niespodziewanie odwidziało. Tym właśnie sposobem nałogowo obserwuję ludzi. Robię to jednak w sposób perfidnie interesowny. 

 

Raz siedziałam z tyłu dusznej sali w zachodnim skrzydle Sorbony. Monsieur Morriset wbiegł do sali spóźniony, rzucając przelotne spojrzenie na zgromadzonych, zaczął pośpiesznie wyciągać zawartość swojej aktówki. Był wysoki, chudy, patykowaty wręcz, w kwiecistej koszuli i spodniach w kratę. Rzadkie, falowane włosy spiął w niskiego kucyka, na czubku głowy prześwitywała mu łysinka. Jeszcze rozkładając materiały i podłączając sprzęt, zaczął prowadzić swój wykład o Walterze Benjaminie i dziele sztuki w epoce mechanicznej reprodukcji. Od razu zapisałam sobie w myślach jego wygląd, jego postura, sposób poruszania się i mówienia miały idealny zestaw cech do opisania jakiegoś przyszłego bohatera. Takich ludzi trzeba zapamiętywać i potem na własny użytek przeglądać jak katalog i tworzyć ludzkie zestawy na kształt potrzebnych bohaterów literackich. Potem już tylko Ty wiesz, że główny bohater ma nos twojego profesora, chód sąsiada z piętra niżej, a styl palenia papierosa jak zmanierowany student zaobserwowany parę dni temu w kawiarni. 

 

Z obserwacji ludzi można też wygrzebać coś dla siebie. Dziewczyna, zauważona ostatnio przeze mnie w tramwaju, tak pięknie patrzyła przez okno. Wędrowała wzrokiem po zmieniających się obrazach, mając lekko zmrużone oczy, tak żeby wyłapać jak najwiecej szczegółów mijanych scen. Słońce  otulało jej ciało, cienie malowały obrazy na jej twarzy, a wiatr wpadający przez uchylone okno, targał jej jasne włosy. Uchwycona w takiej chwili wydawała mi się najpiękniejszą istotą na świecie. Zwykła scena jawiła mi się jako magiczne zjawisko. I to mi się udzieliło, od razu też mi się zachciało tak pięknie patrzeć przez okno, z nadzieją, że teraz ja z kolei będę obserwowana i krąg się zatoczy. 

 

Jednak ostatnio zauważyłam też u siebie inny typ obserwowania. Jest to obserwacja tak zwana zbiorowa, bardzo podatna na typowanie ludzi w kategorie. Złapałam się na takiej mimowolnej obserwacji przy okazji siedzenia na plaży w Hadze. Mijani ludzie wyglądali jak statyści, podstawieni przez życie w roli reżysera codzienności. Robili wszystkie ludzkie czynności plażowe, ale jakoś tak zbyt poprawnie, zbyt szablonowo. Okazuje się, że można zbyt naturalnie rzucać psu piłkę, by ten zbyt naturalnie po nią pobiegł, merdając ogonem z wywalonym jęzorem. Można zbyt naturalnie schnąć na ręczniku po kąpieli w morzu, obserwując zachodzące słońce. Słowem, można zbyt naturalnie być w świecie. Przez taki moment odrealnienia, aż się człowiek zaczyna zastanawiać, czy aby przypadkiem nie żyje w symulacji.

 

 

I tak mi się finalnie wydaje, że dobra pisarka musi być przede wszystkim czujną obserwatorką, nie tylko zewnętrzną, ale przede wszystkim wewnętrzną. Musi obserwować, a następnie analizować swoje odczucia wobec danej rzeczy. Myślę teraz o moich ulubionych obserwatorkach: o Krall, o Didion, o ich wnikliwych oczach, które odbijają wszystkie słowa wyobrażone, usłyszane, powiedziane. One patrzą i słuchają, ale w sposób jednostronny, nie słychać ich odpowiedzi, tylko obserwacje przelane na papier.

Więc jak już mam uchwycić jakąś myśl, to niech będzie to ta, że obserwacja napędza literaturę, moją przynajmniej.

 

19 czerwca 2022   Dodaj komentarz

Utracone bażanty

We wczesnych latach dwutysięcznych, u mnie na Bemowie za płotem było suche pole, a na nim chuda sosna i szopa, w której spali bezdomni. Ale przede wszystkim po tym polu chodziły bażanty, a ja rzucałam w nie szyszkami i strzelałam kapslami z balkonu. A potem nagle wyrósł blok, jeden po drugim i od tego czasu mogłam z balkonu już tylko oglądać telewizję u sąsiadów z naprzeciwka. Zabrali mi horyzont, który kończył się na oddalonym o 850 metrów dalej Wola Parku, zabrali mi słońce i zbudowali osiedle na grobie mojego chomika. Już nie było szyszek, nie było sosny, a przede wszystkim nie było już bażantów. 

 

Była za to choroba, ale to nic, to nic poważnego, bo wszystko działało tak jak wcześniej. Jest obiad na stole, jest warkocz zapleciony, są atrakcje w weekendy, Są długie, blond włosy, a nagle ich nie ma. Jest łysa głowa, ale zakryta chusteczką w czerwoną kratkę, jest leżące, omdlone ciało na podłodze łazienki, ale są też zabawy z pieskiem i spacery do parku. I to wszystkie takie wyważone, żeby przez przypadek nie połączyć kropek, żeby nie wiedzieć jaki może być finał, jak za szybą. To już wtedy było jak przez mgłę.

 

Czasem myślę, że to sprawiło, że nic nie jest dla mnie poważne. Ułuda tworzyła iluzję kontroli. To była tylko choroba, to mogła być tylko śmierć, to będzie tylko życie. W przypadku tego ostatniego z „tylko” zrobiło się „aż”. Bowiem trzeba wiedzieć, że moja mama dogadała się z Panem Bogiem. Nie znam szczegółów tej umowy, ale stawka musiała być wysoka. Odkąd wyzdrowiała, wszystko zaczęło się układać, wbrew, częstej w tej sytuacji, kolei rzeczy. Staliśmy się czymś na wzór rodziny wybranej. Mama dostaje znaki w różnych formach, zwykle pod postacią serca, słońca albo motyla. O wszystkich ważnych rzeczach wie z wyprzedzeniem, zanim zdążą się przyziemnie wydarzyć. Więc jak do mamy przyjdą Anioły, to już wiadomo, że wszystko się ułoży. 

 

Pierwszy znak, że to będzie jednak życie, a nie śmierć, dostała ode mnie. Jej Anioły włączyły nieświadomą mnie w swój ciąg przyczynowo-skutkowy. Narysowały moją ręką wielkie słońce, które wręczyłam mamie po moim powrocie ze szkoły, a jej powrocie od lekarza. 

 

Zabrane słońce zostało zwrócone na kartce papieru, tylko po bażantach ani śladu. Gdzie się przeniosły, jak zbudowali osiedle? Bażanty to ptaki o niesamowitej zdolności adaptacyjnej. Adaptacja środowiskowa, adaptacja klimatyczna, adaptacja kontekstowa. Bażant to mój ptak kontekstowy, bo razem z suchym polem, chudą sosną i szyszkami tworzyły przedsmak życia. To równocześnie paradoksalnie moje ostatnie prawdziwe przeżycie. Później już wszystko było rozcieńczone, na niby. Życie jawiło mi się tylko tak, jakby mogło wyglądać, jakby mogło smakować, jak za szybą, jak przez mgłę. 

 

***

 

Słownik mitycznej symboliki zwierząt zaznacza, że w kulturze japońskiej bażanty łączone są z boginią słońca Amaterasu, jako symbol miłości macierzyńskiej i troski.

Myślę, że ta puenta to nagroda Aniołów za moje pośrednictwo w przekazywaniu dobrej wieści. Że to zwrócone słońce, bażant, mama, to wszystko finalnie miało swój sens. 

 

I tylko jeszcze śnią mi się czasem te moje utracone bażanty. Te moje ostatnie beztroskie chwile prawdziwego bycia w świecie.

 

19 czerwca 2022   Dodaj komentarz

Rozbitek na taborecie

Babcia zacięła się w palec nożem, wydłubując pestki ze śliwek na knedle. Na posypaną mąką stolnicę poleciały czerwone krople. Sięgnęła po ścierkę przewieszoną przez ramię by zatamować krwawienie. Zaczęłyśmy żartować, że z jej palca wypłynie tyle krwi, że cała kuchnia zamieni się w Morze Czerwone. W mojej wyobraźni od razu zobaczyłam jak czerwone fale będą unosić mój taborecik, na którym akurat siedziałam. Będę tak bezwolnie dryfować, uczepiona stołka, sama, zdana na siebie. Fale poniosą mnie przez drzwi, przez podwórze, aż do drogi, a stamtąd, czerwone prądy wypchną mnie na otwarte wody. Pozbawi mnie to kontroli nad moją sytuacją, nie zostanie mi nic innego niż zdać się na los i nieprzypadkowe przypadki. Dni zaczną się zlewać w jedną wielką masę czasu, zbitki momentów i chwil uwikłanych w nieskończoną ciągłość. Samotność zacznie infiltrować mój umysł, powodując bezustanne kreacje i projekcje w mojej wyobraźni. Może tuż przed momentem utracenia nadziei i popadnięcia w szaleństwo trafię na innych takich rozbitków na taboretach, którzy też kiedyś wypłynęli z kuchni przez drzwi, przez podwórze, aż do drogi. Może razem połączymy nasze taborety i będziemy wspólnie samotni, może znajdziemy bezludną wyspę, może na niej zamieszkamy, może zapomnimy skąd przybyliśmy, może morze krwi przestanie cokolwiek znaczyć. A może nie, może będę tak płynąć, aż zniknę za horyzontem i odejdę w zapomnienie, sama, mała, porzucona…

Szybko jednak byłam zmuszona wrócić na suchy ląd w przyziemnym rejestrze, bo babcia, opanowawszy sytuacje, kazała mi polecieć z kanią po mleko do cioci Jasi zza płotu. 

 

19 czerwca 2022   Dodaj komentarz

Życie w pudełku

Jak miałam siedem lat, to dostałam życie w pudełku. Życie miało cztery łapki z pazurkami, biało-czarne futerko i parę ostrych, żółtych zębów. Życie było chomikiem syryjskim i nosiło imię Henryk. Życie ma to do siebie, że nakręca codzienność, także Henryk swoje dni spędzał w białej klatce z kołowrotkiem, poidełkiem i legowiskiem, a co wieczór dostawał specjalnie wyselekcjonowany posiłek złożony ze świeżych owoców i warzyw. W ramach atrakcji, organizowałam mu małe wycieczki w kieszeni bluzy po różnych zakamarkach  mieszkania, o których nie mógł mieć pojęcia, że w ogóle są. Czasem nasz wredny kot trącał jego klatkę, dostarczając mu tym samym dreszczyku emocji. Po sąsiedzku miał zmieniające się co chwilę chomiki mojej siostry, także na mojego jednego Henia, Zosia zdążyła mieć tych chomików z dziesięć.

Henryk żył pięć lat, nikt mi nigdy nie wierzy, chociaż jak teraz o tym myślę, to były to góra trzy lata ( wiadomo, że moja tendencja do wyolbrzymiania nie wzięła się znikąd ). Wszak wydaję mi się, że ta jego chomicza codzienność była całkiem znośna. Dzień w dzień budził mnie szmer jego kołowrotka, kręcił się na nim bez końca. I tak jego okoliczności przekładałam na swoje, tak w jego życiu szukałam porządku swojego. Tak mi się w tej mojej dziecięcej głowie ułożyło, że i ja jestem przecież na takim swoim kołowrotku. Kręcił się i kręcił, aż pewnego dnia przestał. Obudziła mnie cisza. Spodziewałam się jej, już bardziej obawiał mnie moment czekania niż sam fakt. I tak mi się finalnie wydaje, że chomiki to świetni powiernicy lekcji o przemijaniu. W proporcjonalnie skróconym czasie, można na siebie trafić, pokochać, stracić i nauczyć radzić sobie z tęsknotą. Henryk to była moja pierwsza śmierć, pierwsza realna strata. 

Jego życie zaczęło i skończyło się dla mnie w pudełku. Skończyło się równie pięknie, bo w dzikiej altanie, pod kwitnącą na biało gruszą. 

 

19 czerwca 2022   Dodaj komentarz
< 1 2 >
Kwiatostany | Blogi