Maliny
Ortalionowe dresy, koszulka z nadrukiem wyciągnięta z szuflady umownie przypisanej do mojego wujka, chustka w groszki, przewiązana niedbale na głowie. Jeszcze buty… biorę te z garażu, rozmiarem najbardziej zbliżone do mojego, trochę przyduże- białe tenisówki, wiązane na podwójną kokardkę. Materiałowe rękawiczki w różowe kwiatki, które leżą na parapecie od strony podwórza - „weź te, bo tamte niebieskie mają dziurę na środkowym palcu prawej ręki. Weź tu, od tej strony, aż do końca, powyrywaj te trawy tylko, tak żeby chociaż te krzaczki odżyły, ja później pograbię, tu powyrywaj, tak o, a potem popada i odżyją”.
Zabieram się do pracy. Bolą mnie palce i lędźwie, pot spływa mi po skroniach, kiedy to siłuję się naturą. Nie jestem zaskoczona, że ta jest silniejsza ode mnie, nie chciałabym żeby było inaczej. Skupiam się na poczuciu własnej sprawczości: czemu akurat do mnie należy podjęcie decyzji, co jest chwastem, a co nie? Co trzeba wyrwać, co nie może zajmować miejsca w roślinnej przestrzeni? Czuję w tym momencie niechęć do mojego człowieczeństwa, że to mi przyszło dyktować porządek, niczym sędzina tego co potrzebne i zbędne. Jestem jak macocha natury.
Od wykonywanej pracy odciąga mnie moja ciekawość. Przyglądam się wyrwanym korzeniom, białym żyłom ziemi, z których kapie jeszcze ziemista krew, robakom, wijącym się w popłochu, zszokowanych tym nagłym poderwaniem do góry i, jak to mam nomen omen w naturze, szukam zależności, bo te maliny to podwaliny naszej rodziny.
Wchodzę na antresolę mieszkania na Bemowie, wychylam głowę na balkon babcinego mieszkania na Krępowieckiego, wślizguję się do wilgotnego garażu w Sadolesiu, a tam rzędy gąsiorów. Wielkie, szklane w plastikowych, dopasowanych koszach ochronnych, z kawałkiem płótna na szyjce. Już czuję ten znajomy zapach zgazowanych owoców w procesie fermentacji, ten słodki smak czystej ambrozji: soku malinowego. Do czarnej herbaty na chorobę, rozcieńczony wodą na upalne dni, do polania niedzielnych omletów, w każdej formie jest idealny. Kiedyś było po sto litrów soku na każdą rodzinę, nikt sobie na żałował, rozdawaliśmy sok w prezencie w ciemnozielonych butelkach przewiązanych wstążkami, żeby inni też mogli poczuć to dobro w płynie. Żyliśmy w malinowym dobrobycie.
Od 2009 roku maliny już nie rosną. Potrzeba zmusiła nas do przerzucenia się na sok winogronowy, z winorośli ze stodoły. Raptem kilka lichych butelek, albo słoików pochowanych w najgłębszych zakamarkach szafek, zarezerwowanych dla chorych, albo dla tych, którzy muszą mieć czym popić tran. Nie rosną, a ta sama piecza, nie rosną, a to samo nawodnienie, te same czarnoziemy, to samo pielenie. To stanie z wężem po trzy minuty nad każdym krzakiem, choć tną komary, ale trzeba przed zmrokiem, kiedy słońce już nie praży, bo inaczej nie idzie wytrzymać.
Pograbić nie ma komu, robić nie ma komu, bo Ci, co robili, już odeszli. „Alusiu, pamiętaj, żeby dbać o malinki, niech będą na sok dla dzieci, żeby dzieci zawsze miały sok”. Moje wspomnienia są zawsze „bardziej”: bardziej kolorowe, bardziej intensywne. Myślałam, że to ogólna specyfika wspomnień z dzieciństwa, ale nie. Brakuje tych rąk, którym chciało się barwić mój świat. Kiedyś było bardziej, więcej, mocniej, jakoś tak prawdziwiej, a dorastanie niezabarwione kolorem soku malinowego jest szare.
Wracam na ziemię z mojej sentymentalno-nostalgicznej podróży, ale nie na długo, bo zaraz znów wbijam się w moje ulubione rejestry fantazji i nadmiernej analizy przestrzeni.
Stoję, płaczę, łzy lecą mi po policzkach. Światło zachodzącego słońca łapie każdą kroplę, zatrzymuje je w ponadczasowej chwili, towarzyszy im w tej drodze po mojej twarzy, z kącika oka, przez zakole nozdrzy, aż po krawędź żuchwy, aż potoczą się w ziemię, dorzucając swoje parę groszy do użyźnienia gleby.
Proszę P. o jedną piosenkę specjalnie do pielenia malin, P. wysyła Kate Bush: „Oh to be in love”. On jest, ja mogę sobie tylko pomarzyć. Dalej Nick Cave śpiewa, że weźmie mnie w swoje ramiona, wkładam jego słowa w usta mojego aktualnego zauroczenia. Każda kolejna piosenka oddala mnie od powierzonego zadania, bo zatrzymuję się i patrzę na otaczający mnie sad, na te moje jabłonki, po których się wspinałam, na tę bramę, za którą są już tylko bagna i mokradła, ale też kaczeńce i bociany. Na leszczynę, która szeleści na wietrze, a z każdym spojrzeniem w jej stronę czuję soczysty smak orzechów i świeży miąższ, to rozdzielanie zębami orzecha na pół i zgłębienie wyczuwalne językiem z delikatnie gorzką brązową skórką na zewnątrz.
Odczuwam dalej, teraz obserwuję wiatr. Odsuwa ode mnie źdźbła traw, kołyszę się razem z nimi. Zaczynamy tańczyć, przejmuję prowadzenie i w rytm muzyki wyrywam korzenie. Następuje zmiana partnerów i teraz wiatr tańczy ze słońcem, razem ogarniają sobą przestrzeń, a ja stoję z boku i chłonę. Robię fotografie pamięciowe, wciskam je w przegródki mojej prywatnej kartoteki zachodów. Cieszę się, że dane było mi doświadczyć tej szczególnej impresji w scenerii nadbużańskiej krainy, gdzieś pomiędzy Mazowszem a Podlasiem, gdzie ze szczytu mojej ulubionej czereśni mogę zobaczyć sąsiednie wsie płasko rozłożone aż po horyzont.
Tańczę, płaczę, myślę, obserwuję, analizuję, a słońce już zaszło i idzie noc, czas usiąść na werandzie z kieliszkiem domowego wina i to wszystko spisać.
„No ładnie zrobiłaś, super, trzeba robić, ja jutro tu pograbię, kawałeczek tu mi jeszcze jutro zrobisz, te krzaczki tam, a potem popada i odżyją…”
Dodaj komentarz