Utracone bażanty
We wczesnych latach dwutysięcznych, u mnie na Bemowie za płotem było suche pole, a na nim chuda sosna i szopa, w której spali bezdomni. Ale przede wszystkim po tym polu chodziły bażanty, a ja rzucałam w nie szyszkami i strzelałam kapslami z balkonu. A potem nagle wyrósł blok, jeden po drugim i od tego czasu mogłam z balkonu już tylko oglądać telewizję u sąsiadów z naprzeciwka. Zabrali mi horyzont, który kończył się na oddalonym o 850 metrów dalej Wola Parku, zabrali mi słońce i zbudowali osiedle na grobie mojego chomika. Już nie było szyszek, nie było sosny, a przede wszystkim nie było już bażantów.
Była za to choroba, ale to nic, to nic poważnego, bo wszystko działało tak jak wcześniej. Jest obiad na stole, jest warkocz zapleciony, są atrakcje w weekendy, Są długie, blond włosy, a nagle ich nie ma. Jest łysa głowa, ale zakryta chusteczką w czerwoną kratkę, jest leżące, omdlone ciało na podłodze łazienki, ale są też zabawy z pieskiem i spacery do parku. I to wszystkie takie wyważone, żeby przez przypadek nie połączyć kropek, żeby nie wiedzieć jaki może być finał, jak za szybą. To już wtedy było jak przez mgłę.
Czasem myślę, że to sprawiło, że nic nie jest dla mnie poważne. Ułuda tworzyła iluzję kontroli. To była tylko choroba, to mogła być tylko śmierć, to będzie tylko życie. W przypadku tego ostatniego z „tylko” zrobiło się „aż”. Bowiem trzeba wiedzieć, że moja mama dogadała się z Panem Bogiem. Nie znam szczegółów tej umowy, ale stawka musiała być wysoka. Odkąd wyzdrowiała, wszystko zaczęło się układać, wbrew, częstej w tej sytuacji, kolei rzeczy. Staliśmy się czymś na wzór rodziny wybranej. Mama dostaje znaki w różnych formach, zwykle pod postacią serca, słońca albo motyla. O wszystkich ważnych rzeczach wie z wyprzedzeniem, zanim zdążą się przyziemnie wydarzyć. Więc jak do mamy przyjdą Anioły, to już wiadomo, że wszystko się ułoży.
Pierwszy znak, że to będzie jednak życie, a nie śmierć, dostała ode mnie. Jej Anioły włączyły nieświadomą mnie w swój ciąg przyczynowo-skutkowy. Narysowały moją ręką wielkie słońce, które wręczyłam mamie po moim powrocie ze szkoły, a jej powrocie od lekarza.
Zabrane słońce zostało zwrócone na kartce papieru, tylko po bażantach ani śladu. Gdzie się przeniosły, jak zbudowali osiedle? Bażanty to ptaki o niesamowitej zdolności adaptacyjnej. Adaptacja środowiskowa, adaptacja klimatyczna, adaptacja kontekstowa. Bażant to mój ptak kontekstowy, bo razem z suchym polem, chudą sosną i szyszkami tworzyły przedsmak życia. To równocześnie paradoksalnie moje ostatnie prawdziwe przeżycie. Później już wszystko było rozcieńczone, na niby. Życie jawiło mi się tylko tak, jakby mogło wyglądać, jakby mogło smakować, jak za szybą, jak przez mgłę.
***
Słownik mitycznej symboliki zwierząt zaznacza, że w kulturze japońskiej bażanty łączone są z boginią słońca Amaterasu, jako symbol miłości macierzyńskiej i troski.
Myślę, że ta puenta to nagroda Aniołów za moje pośrednictwo w przekazywaniu dobrej wieści. Że to zwrócone słońce, bażant, mama, to wszystko finalnie miało swój sens.
I tylko jeszcze śnią mi się czasem te moje utracone bażanty. Te moje ostatnie beztroskie chwile prawdziwego bycia w świecie.
Dodaj komentarz