Życie w pudełku
Jak miałam siedem lat, to dostałam życie w pudełku. Życie miało cztery łapki z pazurkami, biało-czarne futerko i parę ostrych, żółtych zębów. Życie było chomikiem syryjskim i nosiło imię Henryk. Życie ma to do siebie, że nakręca codzienność, także Henryk swoje dni spędzał w białej klatce z kołowrotkiem, poidełkiem i legowiskiem, a co wieczór dostawał specjalnie wyselekcjonowany posiłek złożony ze świeżych owoców i warzyw. W ramach atrakcji, organizowałam mu małe wycieczki w kieszeni bluzy po różnych zakamarkach mieszkania, o których nie mógł mieć pojęcia, że w ogóle są. Czasem nasz wredny kot trącał jego klatkę, dostarczając mu tym samym dreszczyku emocji. Po sąsiedzku miał zmieniające się co chwilę chomiki mojej siostry, także na mojego jednego Henia, Zosia zdążyła mieć tych chomików z dziesięć.
Henryk żył pięć lat, nikt mi nigdy nie wierzy, chociaż jak teraz o tym myślę, to były to góra trzy lata ( wiadomo, że moja tendencja do wyolbrzymiania nie wzięła się znikąd ). Wszak wydaję mi się, że ta jego chomicza codzienność była całkiem znośna. Dzień w dzień budził mnie szmer jego kołowrotka, kręcił się na nim bez końca. I tak jego okoliczności przekładałam na swoje, tak w jego życiu szukałam porządku swojego. Tak mi się w tej mojej dziecięcej głowie ułożyło, że i ja jestem przecież na takim swoim kołowrotku. Kręcił się i kręcił, aż pewnego dnia przestał. Obudziła mnie cisza. Spodziewałam się jej, już bardziej obawiał mnie moment czekania niż sam fakt. I tak mi się finalnie wydaje, że chomiki to świetni powiernicy lekcji o przemijaniu. W proporcjonalnie skróconym czasie, można na siebie trafić, pokochać, stracić i nauczyć radzić sobie z tęsknotą. Henryk to była moja pierwsza śmierć, pierwsza realna strata.
Jego życie zaczęło i skończyło się dla mnie w pudełku. Skończyło się równie pięknie, bo w dzikiej altanie, pod kwitnącą na biało gruszą.
Dodaj komentarz