Huśtawka
Mój tata nie spłodził syna i nie posadził drzewa. Spłodził za to córki, a z drzewa zrobił im huśtawkę. Pomalowaną na zielono, między akacją a czereśnią. Prawa, zawieszona trochę niżej była, dla mnie, lewa, wyżej, dla Zosi. Huśtawka szybko stała się naszym punktem dowodzenia, naszą bazą. Stała się też pierwszym narzędziem do nauki negocjacji, bo dzieci w tamtym czasie na wsi była trójka, a huśtawek tylko dwie. Zawierało się więc układy wedle aktualnych więzi przyjaźni. Jednak jak już zdobyło się huśtawkę dla siebie, kolejną istotną kwestią było w którą stronę się usiądzie. Punkt widzenia zmieniał bowiem diametralnie całe przeżycie i wpływał na przebieg zabawy i historie, które wówczas w naszych głowach powstawały.
Bo jak siedziało się w stronę podwórza, to był dom, garaż i stodoła. Można wtedy było wznosić się co chwilę ponad płaski dach garażu i obserwować sąsiedzkie gospodarstwo, pasące się w oddali konie i szosę majaczącą na horyzoncie. Zazwyczaj zastanawiałam się wtedy jak to jest, że jestem akurat tutaj, akurat teraz. Że jak to jest, że mamy ten dom podzielony na trzy części, że mamy ten garaż, w którym nie ma żadnego samochodu, że mamy tę stodołę przewiezioną w całości jako prezent ślubny, na furmance z domu na górce do domu w Sadolesiu. Jak to jest, że jestem sobą, że jestem córką mojej matki, że myślę, że czuję, że tak wielu rzeczy nie rozumiem. To huśtanie się to był jeden z pierwszych momentów auto-realizacji w danej mi czasoprzestrzeni, jeden z pierwszych momentów osadzenia się w życiu jako takim.
Jeśli jednak wybrało się drugą stronę, momentalnie dostawało się bilet do magicznej rzeczywistości. Kilka kroków w tył, poderwanie nóg od ziemi i do góry! I niebo i korony akacji! Na dół i rzędy kwiatów i trawa! Do góry, i lecę, i szpaki na czereśni, i chmury, i letnie powietrze, i słońce! A jak wystarczająco odchylę głowę do tyłu, to znowu ten dom, taki odwrócony do góry nogami, z prababcią na ławeczce, z żółtą furtką, w której zagnieździły się jaskółki, z porcelanowymi lalkami, z trójskrzydłowym lustrem dającym nieskończoną ilość moich wersji, ze strychem owianym tajemnicą, z tapczanem, z wersalką, z mieszanką zapachów wilgoci, koszonej trawy i kompotu. Nabierając prędkości delikatnie mrużałam oczy, a kolory poprzeplatane słońcem migotały mi magicznie. Dźwięk kosiarki w oddali, dźwięk jedynki polskiego radia dobiegający z kuchni, zapach kwitnącej czereśni i jabłoni. Wszystko łączyło się w piękną, dziecięcą, harmonijną całość.
Ale w huśtaniu się po tej stronie najpiękniejsze było to, że przelatywało się nad rzędami floksów. Te różowe, fioletowe i białe kwiaty rosły od bramy do sadu, wzdłuż akacji, aż po koniec płotu. Ich słodki zapach przyciągał pszczoły, motyle i trzmiele. Zrywałyśmy te kwiatki na potęgę, nawlekając kruche kielichy na długie źdźbła traw, robiłyśmy z nich laleczki. Prababcia zawsze nas za to karciła, że skubiemy jej rabaty, nie rozumiała, że to są nasze kwieciste elfy. Nie była dla nas czuła, nie sadzała na kolanach, nie przytulała, w sumie rzadko kiedy cokolwiek do nas mówiła. Ale po latach dowiedziałam się, że ona dopiero przy nas odkryła w sobie swoją macierzyńską czułość. To jej nieme obserwowanie z ławeczki, to jej strofowanie za powyrywane kwiaty, to właśnie była jej miłość.
Tej huśtawki już nie ma. Wystarczyło jedno uderzenie młotka, by po przeszło dwudziestu latach, zamieniła się w stos wiór i odprysków farby. Tych kwiatów też już nie ma, zniknęły razem z prababcią na ławeczce za żółtą furtką. A po huśtawce zostało tylko miejsce, wytarty ślad na trawie, po tym gdzie kiedyś leciałam do góry coraz wyżej.