Łatwo umiem zrobić sobie DOM
Biały prostokąt łóżka jest naszą tratwą, która dryfuje po falistych chmurach szarego nieba. Snop światła żelaznej wieży krąży nam nad głowami, jego jasny promień przebija się przez zamglone niebo jak zorza polarna. To latarnia miejska pomagająca rozbitkom umiejscowić się w tym mieście. Jemy zamówiony makaron moimi drutami, bo nie mamy widelców, a co dopiero pałeczek. Od pożółkłej ściany bije chłód, kiedy K. przystawia do niej zapalniczkę, ogień gaśnie.
Jestem zła na Brigitte Loevenbrück. Planowała zniknięcie, czy wyszła na chwilę, ale przypadkiem minęło kilka miesięcy? Pojechała pociągiem pod Nantes, nie wiem, czy w ogóle miała bilet powrotny. Według Dadou mieszka teraz z właścicielką owego mieszkania, ponoć łączy je coś więcej niż tylko umowa najmu. Próbuję zrozumieć, jak człowiek może wyjść, tak jak stał, zostawiając za sobą wszystko. Wszystko, czyli niedopalonego papierosa opartego o najeżoną kiepami popielniczkę i niedopitą kawę. Wszystko, czyli jedzenie w lodówce i śmieci w koszu. Wszystko, czyli swoje ubrania, bibeloty, książki, zeszyty, albumy, tonę rysunków, przybory artystyczne, pianino, wiolonczelę i gitarę. Wszystko, czyli najzwyklejszą przyziemną codzienność przeciętą w pół.
W gumowych rękawiczkach zanurzam się bez żadnego ostrzeżenia w esencję obcej mi kobiety. Mam przed sobą trudne zadanie, muszę ocenić według własnego uznania, co Brigitte Loevenbruck może uznać za wartościowe, a co można bez pardonu wywalić. Pierwsze co robimy, to chowamy zdjęcia niezidentyfikowanego muzyka, który parzy na nas z każdego kąta mieszkania. Kiedy myślimy, że to już wszystkie, jego wycięta z plakatu sylwetka wyłania się nagle zza książek, albo chowa się w prowizorycznie zrobionej kuli śnieżnej. To musiał być ktoś ważny, podobno nie mąż, może brat? Kiedy gram na jego pianinie, teraz już roztrojonym, klawisze zostawiają na moich opuszkach czarny osad. Paradoksalnie jest to równocześnie ślad dźwięków, jak i ciszy.
Po kilku dniach dogłębnego sprzątania udaje nam się z K. doprowadzić nasze tymczasowe lokum do pozornego porządku. Gotujemy sobie proste obiady na turystycznej kuchence i czujemy się jak na biwaku. W kalendarzu adwentowym odliczam nie tylko dni do świąt, ale i do daty wyjazdu. Tym razem na bilecie w jedną stronę.
Zaczęłam od końca, chociaż finalnie to zatoczyłam koło, bo gdy w 2019 roku przeprowadziłam się do Paryża, mieszkałam raptem kilka ulic dalej niż teraz, też w 13 dzielnicy. Wyemigrowałam, malutka taka mając prawie 19 lat, studiować filozofię na Sorbonie. Babcia dumna, rodzice dumni, a ja przerażona po pierwszych zajęciach, że nic nie rozumiem. Miałam wynajęty pokoik w kamienicy na 5 piętrze u starszej pani jak panienka na stancji. Czego to miało nie być! Miało się układać jak w tych wszystkich filmach, których się naoglądałam i na których oparłam całe moje wyobrażenie Paryża. A tu zaskoczenie: jakoś tak szaro, brudno i głośno, cały czas strajkują, a jak samotnie, bo ludzie na uczelni sami nie podchodzą. Pierwsze przejawy rozczarowania i złość na Francuzów, że oni nie wiedzą jaka ja jestem po polsku, że muszę zniżać głos i dodawać dziwne onomatopeje, żeby mnie w ogóle zrozumieli, że oni się mnie pytają, czy piszę cyrylicą i przepraszają za brak wódki do śniadania. A przede wszystkim, że mi zabierają pierwszą literę mojego imienia. Wstępna diagnoza - syndrom paryski z objawami emigracyjnej nostalgii. Metoda leczenia: przejdzie z czasem albo i nie. Przyjmowałam więc czas w pastylkach, dawkując go od świąt do świąt. Jak przewidywano, lek przyswajał się dobrze. Organizm walczył, starając się zaaklimatyzować, usamodzielnić i osłuchać z językiem.
Jako (H)anna we Francji spędziłam 4,5 lat. W tym czasie przeprowadzałam się 6 razy. Żyłam w wiecznym stanie niepewności mieszkaniowej, tak dobrze znanej moim znajomym na obczyźnie. Przewrót następował co mniej więcej pół roku, dlatego metody przedsiębiorczego pakowania i wynajdywania piwnic do przechowywania dobytku na wakacje mam już wypracowane do perfekcji. Skutki uboczne to spore wyrzuty sumienia przy zakupie kolejnej książki, bo kto to będzie potem dźwigać?
Najpierw był wynajmowany pokój u wspomnianej starszej pani. Czyli po prostu u Jolki, która okazała się cudowną kompanką. Chodziłyśmy na wernisaże i do teatru, wieczorami pijałyśmy sobie winko. Ona opowiadała, a ja słuchałam, zafascynowana jej powabem i elegancją. Dzięki niej znalazłam też pierwszą pracę jako opiekunka kontuzjowanej emerytki Yvette. Na rue Faidherbe nocowałam po trzy cztery/razu w tygodniu. Praca polegała na całonocnym czuwaniu i w razie potrzeby asystowaniu Mme Merlot w korzystaniu z toalety. Godziny spędzałam głównie na wpatrywaniu się w ekran elektrycznej niani z nadzieją, że rozmazana smukła postać w długiej koszuli nocnej wciąż oddycha. Wynosiłam stamtąd książki, ale zwracałam je po tygodniu w ramach złodziejskiej biblioteki.
Potem była pandemia, szara strefa we wspomnieniach, bo życie wzięło się w nawias. We Francji było to bicie braw na balkonie dla lekarzy, ścieranie napisanej ołówkiem godziny wyjścia na formulaire de déplacement i szacowanie czy nie wyszło się poza dozwolony obszar jednego kilometra od domu. Jak zaczęło być niewesoło, wróciłam do Polski i spędziłam tam resztę roku, choć walizkę naiwnie spakowałam na góra 2-3 tygodnie.
Następne mieszkanie w 11 dzielnicy przy Bastylii wyglądało jak statek, było trzypoziomowe z wielkim oknem na całą ścianę. Mam wrażenie, że w tamtym czasie wiecznie padał deszcz. Doświadczona licznymi strajkami komunikacji miejskiej, zakupiłam używany rower, który dostał imię włoski model. Przed wyjazdem zostawiłam go z kluczykami w łańcuchu. Mam nadzieję, że jeszcze się komuś przyda.
Na drugi semestr przeniosłam się do pokoju w oficynie Polskiej Akademii Nauk w 16 dzielnicy. Czasy trzepoczącego na wietrze Gombrowicza, imprez w bibliotece ze studencką Polonią i wieczny dźwięk piszczących butów z sąsiedniej hali do Jeu de paume, przez co czułam się, jakbym cały czas siedziała przed sala od wf-u po zgłoszeniu niedyspozycji. To właśnie w PAN-ie zaczęłam pisać. Coś się odblokowało.
Potem miał być koniec, bo skończyłam licencjat, ale dostałam się na magisterkę, więc postanowiłam zostać jeszcze na dwa lata.
Mieszkanie na 12 i ostatnim piętrze bloku przy Stalingrad w 19 dzielnicy znalazłam na Facebooku. Było na nie dużo chętnych, a ja byłam zdesperowana, bo od tygodnia koczowałam u koleżanek. W notesie zapisałam kilka kartek z manifestacją, że je dostanę. Dostałam. Pod wynajem na czarno, sprawa dosyć szemrana. Co miesiąc pod bramę podjeżdżał samochód, a w wyciągnięta przez okno rękę wciskałam kopertę z czynszem. Wywalili mnie stamtąd w czerwcu. Pomimo tego, mieszkało mi się tam najlepiej, z balkonu miałam widok na wszystko co trzeba, znalazłam pracę w kawiarni przy kanale Saint-Martin i dorabiałam sobie jako niania polsko-francuskich dzieci.
A na końcu był raj. Na rue de Paradis zamieszkaliśmy razem z K. Mieszkanie urządzone było dosyć przaśnie, z grubymi belami pod sufitem. 3 z czterech ścian były w regałach z książkami, podłoga skrzypiała, okienko wychodziło na podwórze typu studnia. Parysko.
Ostatnie tygodnie spędziliśmy u Brigitte w 30 piętrowym bloku. Przez lata byłam jak pionek skaczący się po paryskiej planszy monopoly. Na kolejnych polach stawiałam swoje domki. W tej grze meta jest tam gdzie start.
Pomimo mojego życia na walizkach, mogę stwierdzić, że zawsze łatwo przychodziło mi zrobić sobie Dom. Dosyć szybko włączało mi się wracanie „Do siebie”. Poczucie tymczasowości w zestawieniu z potrzebą choćby pozornego osadzenia wpływa na umiejętność oswajania przestrzeni. Dom trzeba robić szybko, bo nie wiadomo na ile będzie nam dany, To sztuka, żeby umieć się szybko przyzwyczajać, ale też potrafić tę namiastkę stabilności przekładać z miejsca w miejsce. Żeby jednak ułatwić sobie te przełożenia, mam swój wyposażeniowy pakiet, który towarzyszy mi w każdym z moich domów: lampeczki choinkowe o ciepłym, ale nie za żółtym świetle, gruby koc rozeta, aromadyfuzor z muji, kilka zdjęć i roślinka. Wystarczy, reszta to umiejętności adaptacyjne.
Słowem podsumowania myślę, że jestem po prostu z siebie dumna. Dałam radę. Chociaż mam już dosyć bycia przykutą do mojego bagażu. Dlatego dalej moja walizka jedzie sama. Spotkamy się w Kopenhadze.