Kolekcjonuję podwórza
Mam taki odruch warunkowy, że jak tylko zobaczę otwartą bramę prowadzącą na podwórze, to mimochodem w nią wchodzę. Nawet jeśli mam zaraz tramwaj, czy już jestem spóźniona na spotkanie, ciało automatycznie skręca za ciekawskim spojrzeniem. Dlaczego? Z jednej strony chodzi tu o walory hobbystyczne. Zawsze chciałam coś zbierać, kolekcjonować, stworzyć swój własny zbiór niepowtarzalnych okazów. A ponieważ często się przeprowadzam musiał to być towar niematerialny. Padło więc na patia, a dokładniej na kolekcjonowanie fotografii pamięciowych podwórek. Taką fotografię bardzo łatwo można wykonać w każdej chwili godnej zapamiętania.
Wystarczy wyostrzyć wzrok, wykadrować, a następnie dwa razy mrugnąć. Żeby fotografia pamięciowa wyszła i na przykład nie była zbytnio prześwietlona, trzeba się skupić na swoich obecnych odczuciach. Bo to właśnie przez wywołanie danej emocji można zajrzeć do albumu i sobie te wspomnienia poprzeglądać. Z drugiej strony kierowały mną pobudki czysto wścibskie. Jestem ciekawska i lubię patrzeć jak wspólnotowe życie toczy się równolegle do tego na głównych ulic. Podwórza to interesująca przestrzeń, bo oddzielająca sferę prywatną od publicznej. Znajduje się dosłownie pomiędzy, jako przedłużenie obu, taka nieruchomościowa miedza. Mieszkania przechodzą remonty, ściany są wyburzane i wstawiane, a podwórza z reguły tkwią w czasie bez zmian. Trzepaki, altanki śmietnikowe, choinki stawiane na zimę przez spółdzielnię mieszkaniową, kapliczki, stojaki rowerowe, mini ogródki i warzywniaki, czyli efekty sąsiedzkiej inicjatywy, piaskownice, ławki, popielniczki, sznurki na pranie - Dom dla wielu zaczyna się na podwórzu. To zjawisko jest obecne szczególnie w paryskich kamienicach. Często patia to umowna część wspólna, gdzie organizowane są sąsiedzkie wieczory, każdy przynosi sobie krzesło, pije się wino, gawędzi, jest się częścią społeczności, wspólnotą, a nie tylko nazwiskami na skrzynkach pocztowych. Paryż dał mi dużo okazji w postaci uchylonych bram, na tak zwane cour, zwłaszcza tych pięknych haussmanowskich kamienic, które zawsze przyprawiały mnie o poczucie nostalgii. Zacienione, ciche, gdzie każdy mieszkaniec dostaje raz dziennie swoją dawkę słońca w okno.
Zainteresowanym przyszłym kolekcjonerom muszę jednak powiedzieć, że w tym hobby trzeba być dosyć zwinnym, często trzeba zręcznie wślizgnąć się za wychodzącym mieszkańcem - ach te wszystkie zaprzepaszczone szanse, kiedy wejściowe drzwi zamykały mi się tuż przed nosem. Raczej nie wchodzę razem z mieszkańcami, to mogłoby doprowadzić do podejrzliwego: a do kogo? I zaraz by było, że jakaś obca się tu panoszy. Bo chociaż wchodzę na pewniaka, jakbym te progi przemierzała kilka razy dziennie, to wkraczając na nowy teren łapię respekt do tej cudzej przestrzeni, niby się rozglądam, nie wiadomo czego szukam, chcę się po prostu rozejrzeć.
Kiedyś długo czyhałam na jedno patio przy staromiejskiej ulicy Piwnej w Warszawie, na której swego czasu mieszkałam. Do dopełnienia mojej kolekcji została mi już tylko kamienica pod numerem 44. Kamienica fukierowska ze słynną restauracją z jednej strony i oficyną z drugiej. Wreszcie raz, gdy koło godziny 6 wracałam do domu po nocy na mieście, mosiężne wrota stały dla mnie otworem, a za nimi spowity porannym powietrzem dziedziniec z kamiennymi gankami. Pierwsze wzmianki o pierwotnie dwóch drewnianych domach pod tym adresem datuje się na lata 40. XV w. Działka przez wieki wędrowała z rąk do rąk warszawskich rodzin, a jej obecny stan przypomina najbardziej ten z 1912 roku, czyli z czasów rodu Fukierów. Bo to właśnie na tamten wzór kamienica została odbudowana po jej zburzeniu w 1944. Obecnie jest to siedziba Stowarzyszenia Historyków Sztuki. Nie mogłam uwierzyć w moje szczęście, że ten dzień zaczął się tak dobrze, zanim noc zdążyła się skończyć. Weszłam na dziedziniec za przyzwoleniem zamiatającego dozorcy. Moim oczom ukazały się murowane ganki z lapidarium pod arkadami – tablice upamiętniające remont 1910-1912, płaskorzeźba słońca, maszkaron, kwiatowa girlanda i głowa aniołka z draperiami, wszystko wykonane z kamienia. Nie było to typowe staromiejskie podwórze, czego jednak spodziewałam się już z prześledzonych wcześniej rzutów na google maps. Ucięłam krótką pogawędkę z panem dozorcą na temat mojej pasji i wspólnie doszliśmy do wniosku, że patio jest magiczne i aż szkoda, że jest zamknięte dla wścibskich kolekcjonerów.
Zrobiłam podsumowanie moich kolekcji. Oto kilka trafnych okazów: patio paryskiej akademii nauk z powiewającym Gombrowiczem na ścianie, zarośnięte podwórze w Porto obejrzane przez dziurkę od klucza sztucznej fasady, paryskie podwórze w X dzielnicy z olbrzymim zegarem nad drzwiami i industrialną windą zastawioną rowerami, moje podwórko w V dzielnicy z kotem i wiolonczelistką, która ćwiczyła na dachu. Zwiedzam, poznaję moje miasta, odcinam się na chwilę od miejskiego gwaru, dopowiadam historie do nazwisk ze skrzynek pocztowych. Ale najlepsze zostawiam sobie jednak na koniec – jest to możliwość wyjścia z obcego sobie budynku pewnym krokiem, niby to uwikłana we własnych myślach i planach. Wyobrażam sobie jak przechodnie myślą, że wychodzę od siebie. Tym sposobem mieszkam na wielu podwórzach.
Dodaj komentarz