Suterena i nieistotne rozkłady ruchu pieszych...
Moja matka zawsze mówiła, że człowieka poznaje się po dłoniach i butach. Po dłoniach, bo zadbane świadczą o wysokim poziomie higieny osobistej. Po butach, bo dowodzą wysokiemu poziomowi poczucia estetyki, ale też szacunkowi do przedmiotów.
- Kiedyś każdy, jeśli w ogóle, posiadał po jednej parze butów- mówiła- trzeba było o nie dbać, drugiej się nie dostawało - dorzucała, zerkając krytycznie na ścięte czubki moich tenisówek. Rzucanie takimi ogólnikami i powoływanie się na kiedyś i wszystkich było specjalnością mojej matki. Z zawodu była nauczycielką języka francuskiego w szkole podstawowej. Jednak przedwczesna emerytura spowodowana przewlekłą chorobą sprawiła, że moja matka stała się osobą zgorzkniałą i wiecznie podirytowaną. Dnie poświęcała na szukanie odpowiedzi na swoje nieszczęścia w ustawieniach hellingerowskich i oglądaniu programów kulinarnych. Znużony jej wiecznym ględzeniem i krytykowaniem mojego stylu życia, postanowiłem się wynieść. Na szczęście wyprowadzka w moim wieku była naturalną koleją rzeczy, także po ckliwej przemowie jakoby najwyższy czas już wyfrunąć z rodzinnego gniazda i zawziętych negocjacjach, matka zgodziła się ostatecznie dokładać mi co miesiąc 3/4 do czynszu jak i okazjonalne sumy na tak zwane życie.
Mieszanka inflacji i kryzysu na rynku mieszkaniowym szybko uświadomiła mi, że nie mogę wybrzydzać. Plan był następujący: najpierw gdzieś się zahaczyć, pomieszkać po kątach, równocześnie szukać docelowego lokum. Tak się złożyło, że mój licealny kolega jadący na wymianę studencką do Budapesztu akurat zwalniał swoje mieszkanie na pół roku, w okolicy, która mnie interesowała. Tym sposobem stałem się tymczasowym lokatorem skromnej kawalerki w suterenie starej, przedwojennej kamienicy. Pokój dzienny z jednym oknem pełniący funkcję sypialni, aneks kuchenny, malutka łazienka z prysznicem bezpośrednio nad toaletą – niski strop, mocno odczuwalna wilgoć, ale dobra lokalizacja i przystępna cena. Do mojej dyspozycji na najbliższe sześć miesięcy należały: czerwony fotel znaleziony przy śmietniku, gramofon z uszkodzonym głośnikiem, całkiem niezła kolekcja winyli, skrzypiące łóżko o wymiarach 120x200, komoda pełna gryzących swetrów i stosy medycznych książek. Pas grande chose, ale chełpiłem się tą nagłą swobodą i wolnością.
Bycie sutereniarzem ma swoją specyfikę. Jest się zrównanym z ziemią, niżej od wszystkich innych. Nasze sufity są podłogą świata, czujemy, jak skrzypi i trzeszczy, słyszymy szuranie i tupanie każdego kroku. Gdyby stara przedwojenna kamienica była planetą, suterena byłaby litosferą, przedsionkiem do jądra wewnętrznego piwnic i schronów. Wcześniej wydawało mi się, że w mieszkaniu w suterenie jest coś uwłaczającego. Mieszkania te, kiedyś przeznaczone dla służby, często miały swoje osobne wejścia obok głównych schodów wejściowych. Sutereniarze mieli być niezauważalni, wyłaniać się spod ziemi i cicho przenikać przez część pokazową, by następnie wsiąknąć do swojej pieczary. Teraz byłe kuchnie, spiżarnie i warsztaty rzemieślnicze przekształciły się w dodatkową powierzchnię mieszkalną i okazję do zarobienia pieniędzy. Ciasne i wilgotne mieszkania schodziły jak świeże bułeczki pod przykrywką przytulnych przestrzeni idealnych do zagospodarowania w stylu modern. Nie sądziłem, że bycie niżej, w tak dosłownym tego słowa znaczeniu, kiedykolwiek będzie mi przeszkadzać. Wszak bycie jedynym synem samotnej matki nauczycielki z marną emeryturą, odejmowało mi kilka szczebli na drabinie społecznej, ale świadomość, że jestem niewidzialny dla przechodzących obok mojego domu ludzi uwierała mnie. Jedynie sporadyczne kontakty wzrokowe z mniejszymi psami przypominały mi o mojej widoczności.
Zaczęło się od przestawienia łóżka. Wcześniejsze ustawienie pod oknem naprzeciwko drzwi byłoby błędne z założeniami feng shui. Po pierwsze, bo taka pozycja, zwana inaczej trumienną, źle wpływa na samopoczucie, a po drugie, wypływająca z okna energia zakłóca sen. Aby tylko nie dać satysfakcji mojej matce, że przeczytałem podarowany mi przez nią poradnik Marii Kondo, uargumentowałem przemeblowanie pojawiającym się na ścianie grzybem. Tym sposobem, łóżko stało teraz w rogu, tworząc idealny trójkąt z drzwiami i oknem.
Okno. 50x40 z trzema metalowymi prętami w poprzek framugi. Choć małe, dawało zaskakująco dużo światła. Wychodziło na pasaż łączący dwie ruchliwe ulice. Codziennie mijane przez masę przechodniów, korzystających ze skrótu. Szeroka gama dźwięków ulicznych towarzyszyła mi przez całą dobę. Niczym biały szum miała w sobie coś uspokajającego, przypominała mi, że nie jestem sam. Nie mając w zwyczaju szwendać się po mieście, gdy akurat nie chodziłem oglądać mieszkań, większość wolnego czasu spędzałem w suterenie, łapiąc drobne zlecenia tłumaczeń na język francuski. A że zleceń było mało, nie będę ukrywać, że raczej nie robiłem zbyt wiele. Moje życie było teraz w momencie przejściowym, tymczasowość sytuacji mieszkalnej przełożyła się też na tymczasowość przeżywania. Łóżko szybko stało się moją bazą, to z niego przeglądałem na komputerze zbyt drogie oferty za zbyt mały metraż. A moją uwagę coraz częściej przyciągało to małe nieszczęsne okno. Zamiast w ekran gapiłem się właśnie w nie. A za nim buty, okazjonalnie psie łapy, koła rowerów i wózków. Byłem niewidzialnym świadkiem wszystkich potknięć, chwiejnych kroków, spóźnień, pomylonych dróg i niedzielnych spacerów. Z czasem zacząłem zauważać pewne powtarzające się schematy. Całkiem logiczne przecież, że moje suterenne okno było jednym z punktów codziennych tras wielu przypadkowych mieszkańców. Na początku anonimowe dla mnie kończyny dolne dawały się wreszcie lepiej poznać, przedstawiając ogólne pojęcie o swoich posiadaczach i posiadaczkach. Rano całe stada czarnych lakierowanych oksfordek, mokasynów i szpilek maszerowało mechanicznie w stronę biur i spotkań zarządów. Popołudniami wolno przesuwające się nogi wspomagające się laską, zmierzały do pobliskiego parku. Wieczorami chordy najmodniejszych modeli adidasów żwawym, nierównym krokiem biegło na imprezy. W weekendy, plątanina przemykających sportowych butów, kół dziecięcych wózków i wolno sunących krok w krok par. Miałem cały przekrój, pewnie, były też te szczegóły: tam obcierający but, tu skarpetki nie do pary, a sporadycznie nawet i kolana, ukazane mi przy okazji czyjegoś potknięcia. Ale już po samym tempie i stylu chodzenia wprawiony obserwator mógł wyczytać charakter i humor przechodnia. Nie mogłem jednak dać sobie samozwańczo tytułu wprawionego obserwatora, bo jedna rzecz nie dawała mi spokoju. Czerwone czółenka z krowiej skóry, za kostkę na prostokątnym obcasie. Tylko te jedne buty nie trzymały się mojego rozkładu.
Pierwszy raz zauważyłem je kilka dni po przeprowadzce do sutereny, jeszcze zanim w ogóle obserwowanie przechodniów stało się moim ulubionym zajęciem. Buty stały pod oknem, przebierając z nogi na nogę, chyba na coś czekały. Poza dosyć ekstrawaganckim fasonem, zwróciłem uwagę na to, że oba spiczaste czubki miały zacieki. Od kałuży albo od śniegu – pomyślałem, to oczywiste, że takie buty trzeba od razu impregnować, inaczej od razu będą do wyrzucenia. Wzdrygnąłem się na tę myśl, zabrzmiałem jak własna matka. Przez następne tygodnie, czerwone czółenka migały mi sporadycznie w tłumie, o różnych porach dnia, nie było w tym jednak żadnego rytmu, żadnego schematu. Chodziły z pięty, w dziwny energiczny sposób, a prawa noga napinała się i wykrzywiała do środka z każdym krokiem.
Chyba ta nieregularność irytowała mnie najbardziej. Dotychczas dzięki moim obserwacjom nie musiałem nawet patrzeć na zegarek, by wiedzieć, która jest godzina. Do śniadania siadałem na chwilę przed ostatnią turą lakierowanych oksfordek, mokasynów i szpilek. Powolne klapanie ortopedycznych butów zmierzających w stronę parku zwiastowało, że czas zasiąść do pracy. Gdy modne adidasy zaczynały, ja wiedziałem, że już mogę kończyć, a tym samym ulokować się na łóżku i poświęcić moim obserwacjom. Dopiero co dostosowałem się do rytmu ulicy, a te nieszczęsne czerwone buty już poprzestawiały mi wskazówki. Raz, kiedy czerwone buty przystanęły, by dogasić rzuconego przez kogoś innego papierosa, zauważyłem, że oba obcasiki mają wymienione fleki. Wyglądało mi to na porządną robotę szewca znającego się na swoim fachu. Aha, czyli obcasiki są zadbane, ale czubki już nie, ciekawe co to mówi o człowieku, matko? Pomyślałem ironicznie. Że nie obchodzi go, co inni sobie pomyślą? Że idą na przekór konwenansom? Nie… tu chodziło o coś większego. To nie było żadne zrządzenie losu, żadne sygnały wysyłane figlarnie przez czerwone buty. Nikt przecież nie mógł wiedzieć, że je widzę. Nawet jeśli ktoś zwrócił kiedykolwiek uwagę na moje małe okno, na pewno pomyślał, że to piwnica pełna słoików z przetworami. Czerwone buty poruszały się same w sobie, nie musiały się z niczego tłumaczyć żadnym przypadkowym obserwatorom, żadnym matkom, żadnym agentom nieruchomości.
Innym razem, gdy w środku nocy usłyszałem ich charakterystyczny stukot po kostce brukowej, pomyślałem, że to po prostu codzienny element mojego dnia po freudowsku wślizgnął się do sennego rejestru. Jednak gdy otworzyłem oczy, zobaczyłem je bardzo wyraźnie. Skakały sobie, jak gdyby nigdy nic w klasy. Pojedyncze, dwa razy podwójne, pojedyncze, pojedyncze, podwójne. Chyba najgorsze było to, że znałem siebie na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że nic z tym nie zrobię, więc przyjąłem dziwne nocne aktywności czerwonych butów jako fakt. Porażka na polu zawodowym i moja aktualna sytuacja mieszkaniowa wyzuła ze mnie jakiekolwiek resztki witalności. Wiedziałem, że nigdy nie wybiegnę z sutereny, żądny odpowiedzi, że pozostanę w swojej bierności. Myślę też, że część mnie nie chciała wiedzieć - bałem się w tych butach zobaczyć człowieka. Towarzyszyła mi dziwna mieszanka lęku i zazdrości. Przed wolnością, przed swobodą? A może dlatego, że te buty mogły być ponad wszystko i wszystkich, nawet ponad te moje nieistotne rozkłady ruchu pieszych?
***
Mój czas w suterenie powoli dobiegał końca. Kolega student wysłał mi na swój własny adres pocztówkę. Zdałem sobie sprawę, że muszę przestawić łóżko z powrotem pod okno. Niech sam sobie odkrywa swoje czerwone buty. We wtorek dostałem wiadomość, że oglądane ostatnio przeze mnie czternastometrowe chambre de bonne na piątym piętrze wciąż jest dostępne. Położone w innej części miasta mieszkanie było nieumeblowane, a toaleta znajdowała się na palierze. Plik dokumentów i nierozsądna ilość pieniędzy później i było moje.
Wyjrzałem przez dwuskrzydłowe okno wychodzące na mały balkon. Morze głów falowało spokojnie. Ciasno upięty blond kucyk właśnie wsiadał do autobusu, siwiejąca łysinka została w nonszalancki sposób przykryta kapeluszem przechodząc przez pasy. Dwa dobierane warkoczyki wesoło powiewały na wietrze. Farbowane odrosty, loki, koczki, opaski, spinki, wsuwki, tupeciki, grzywki… Nie mogłem się doczekać aż to sobie wszystko uporządkuję. Zanim schowałem głowę do środka, spojrzałem niżej w dół kamienicy. Dwa piętra pode mną na parapecie leżała para czerwonych czółenek pobłyskująca na słońcu od pasty impregnującej. Po zaciekach nie było ani śladu.
Dodaj komentarz